Koniec ucisku w wiktoriańskim Londynie

Koniec ucisku w wiktoriańskim Londynie.

Seria gier Ubisoftu jest jedną z moich ulubionych. Poza słabą częścią trzecią nie mam do niej większych uwag. Przymykam oko na niedoróbki i tym podobne. Jednak moja tolerancja chyba zaczyna się zmniejszać, bo przy najnowszej części jednak miałem trochę zgrzytów. Mimo tego to całkiem dobra gra, ale wciąż trzeba do niej podchodzić z pewnym dystansem i myślą w stylu „to taka konwencja”, jak w filmach Tarantino. Rozumiecie. Przyjrzyjmy się zatem przygodom dwójki młodych assassynów, Evie i Jacoba Frye.

Protagonistów dwóch

Jeśli o przeszłości Altaira cokolwiek wiedzieliśmy, mogliśmy zobaczyć skąd się wywodził Ezio, a retrospekcje Edwarda jasno dowodziły skąd u niego takie zachowania, tak rodzeństwo Frye jest pewną tajemnicą. Wiadomo, że ich ojciec był sławnym assassynem i to w sumie tyle. Poznajemy ich podczas misji w miejscowości pod Londynem. Każde z nich wykonuje swoją część, Jacob awanturniczo, Evie po cichu.

Różnice pomiędzy nimi widać najlepiej w konstrukcji poszczególnych misji. Gdy Evie szuka jednego z fragmentów Edenu, jej brat stara się zbudować własny gang, który wyprze z Londynu grupę znaną jako „Nędznicy”. Także mamy możliwość trochę się poskradać, ale też doświadczyć efektownych pościgów i wybuchów. Struktura gry jest o tyle ciekawa, że często zdarza się iż nasza damska protagonistka musi sprzątać po swoim lekkomyślnym bracie. Bo musicie wiedzieć, że mimo całej sympatii do postaci Jacoba, to nie jest on zbyt  lotny umysłowo. Taki zadufany w sobie osiłek, który nie umie przewidzieć konsekwencji swoich czynów i wciąż wchodzi w partnerstwo z nieodpowiednimi ludźmi.

I na drugim biegunie jest właśnie jego siostra, chłodniejsza, szukająca różnych opcji i działająca skrycie. Jak większość gry przeszedłem Jacobem, tak misje Evie bardzo mi się podobały i dawały trochę oddechu. Poza tym samo to jak przedstawiono tę postać sprawiało, że chciało się nią grać w ten skradankowy sposób, a nie na „hurra!”.

O fabule słów kilka

Londyn za królowej Wiktorii był prawdopodobnie najpotężniejszym miastem na świecie, centrum nauki, kultury i przemysłu. W Assassins Creed Syndicate poznajemy domniemanego władcę miasta, który raczej trzyma się w cieniu. Crawford Starrick, bo tak się zwie, kontroluje handel, przemysł, transport, a także gangi w całym mieście. Na dodatek jest Templariuszem, więc niezależnie od jego motywacji i celów trzeba go zabić. To trochę też mnie zaczyna irytować, bo z założenia wrogowie Assassynów na pewno nie mogą zrobić nic dobrego, nawet kosztem jednostek. A pojawia się kilka takich momentów w narracji związanej ze Starrickiem, że można mieć wątpliwości, czy jednak nie stara się Londynu jeszcze bardziej rozwinąć.

Mamy arcyzłego kolesia z wąsami, mamy parę Assassynów. Których na samym początku poznajemy, gdy wykonują misję na jakimś zadupiu. Marzą wtedy, by odzyskać Londyn i spełnić marzenia ich ojca, który był wzorem i mentorem dla obydwojga. Zatem, gdy tylko nadarza się okazja, wskakują na pociąg, jadą do stolicy Anglii i tam poznają swojego łącznika, Pana Greena.

Tylko moment. Oni wcześniej otrzymywali rozkazy od kogoś, w bractwie chyba jest jakieś zwierzchnictwo, prawda? A tu nagle dwójka młodzików stwierdza, że robią samowolkę i jadą odbijać miasto z nieprawych rąk. Rozumiem, że wpływy Assassynów mogły być tam małe, ale że nikt się nie upomniał, nie spytał co tam robią? Niestety zawiązanie akcji jest trochę naiwne, nawet bardziej niż to, które znamy z części czwartej, gdzie Edward Kenway wkręca wszystkich, że jest kim innym.

Dobrze, rodzeństwo trafia do Londynu i co? I tak naprawdę mamy dwie ścieżki o których wspomniałem wcześniej. Znalezienie artefaktu i uwolnienie ludzi spod ucisku „bardzo złych Templariuszy”. Żadne rocket science, a zwroty akcji są raczej do przewidzenia. Mimo tego przemierzanie Londynu jest całkiem przyjemne.

Londyn piękny jak nigdy?

Dotąd w grach nie mieliśmy za wiele okazji, żeby przemierzać Londyn, zwłaszcza ten z czasów wiktoriańskich. I tak jak patrzyłem na otoczenie, budynki i te wszystkie zaułki, to bez wiedzy architektonicznej mogę stwierdzić, że Ubisoft odwalił tutaj naprawdę dobrą robotę. Te wszystkie kamienice, szerokie bulwary i wybrukowane drogi sprawiają, że idąc wieczorem przez Whitechapel tylko czekamy na okrzyk „Mord! Kuba Rozpruwacz znowu zaatakował!” (notabene ma być DLC do gry wykorzystujące tą tajemniczą postać).

Mamy zatem piękne fragmenty Londynu na które tylko chce się patrzeć. Oprócz tego dzielnice fabryczne i zaułki, gdzie żyli najubożsi lub szeregowce dla robotników. Oprócz tego pełna statków i barek Tamiza po której też możemy wędrować na różne sposoby. Mam tylko taką obserwację, że to miasto nie żyje. To miasto pracuje. Pociągi, transport rzeczny, wozy z ładunkami, targi i fabryki. Tam ciągle się coś dzieje, a jeśli spotykamy ludzi na ulicach, to możemy się domyślać, że mają własne sklepy lub inne działalności i dlatego ich stać na przechadzanie się.

Skakanie po dachach już tak nie cieszy

Gdy zaczynałem przygodę z tą serią gier to największe wrażenie na mnie robiło to, że jeśli widziałem budynek, to mogłem na niego wejść. Stamtąd przebiec po dachach i dotrzeć na drugi koniec miasta nie dotykając ziemi. Niby w przypadku Syndicate jest podobnie, bo do ekwipunku dostajemy nawet wyrzutnię liny, pozwalającą na przemieszczanie się ponad szerokimi placami lub bulwarami, ale… No właśnie przez całą grę chyba przyjemniej mi się jeździło powozami, gdy chciałem się gdzieś dostać, niż biegając ponad ulicami Londynu.

Działo się tak głównie przez pewną toporność postaci, brak nowych ruchów, czy wręcz taką schematyczność poruszania się. Brakuje tutaj świeżości jaką wniósł do serii Ezio w części drugiej. Trudno mi dociekać czy to zmarnowany potencjał, czy po prostu jeśli grało się w pięć poprzednich gier, to zwyczajnie takie poruszanie się po lokacjach przestaje bawić.

Podbijaj dzielnice

Jeśli już wspinałem się na dachy, to zazwyczaj po to, żeby poobserwować okolicę i znaleźć kolejne cele. Bo oprócz wątku głównego mamy również misje dla takich osób jak Karol Marks, Charles Dickens, czy Darwin. Całkiem ciekawe i dopasowane do ich „zainteresowań”. Jednak jeśli chcemy zdobywać gotówkę na coraz lepsze zabawki, to musimy też zwiększać swoje wpływy w mieście. A można to robić poprzez podbój dzielnic opanowanych przez Nędzników.

W ramach tych działań mamy misje, gdzie trzeba porwać zbirów (nie cierpię tego trybu), zabić Templariuszy, uwolnić dzieci z fabryki lub po prostu wybić do nogi wszystkich w jednej z baz wypadowych gangu. Jeśli zrobiliśmy około 3/4 zadań w danej dzielnicy pojawia się przywódca zbirów. Jeśli go dogonimy i zabijemy, to mamy ułatwioną robotę przy „Starciu Gangów”, które ostatecznie rozwiązuje kwestię kto będzie rządzić w danym dystrykcie. Jest to fajne przez pierwsze trzy razy, potem zaczyna nużyć i robimy już wszystko mechanicznie byleby tylko przejąć kolejny region mapy.

Akcenty i dźwięki wiktoriańskiego Londynu

Jako fan ścieżek dźwiękowych z części drugiej, czwartej i Unity, tak ścieżka dźwiękowa nie przypadła mi do gustu ani trochę. Skoczne skrzypki, czy inne akcenty muzyki pasującej do tamtych realiów zupełnie do mnie nie przemówiły. Bo całość została skomponowana tak, żeby dobrze podkreślać to co się dzieje, a nie istnieć jako coś oddzielnego. I wtedy to się sprawdza, ścieżka dźwiękowa stanowi tło dla poczynań Jacoba i Evie, nie odwraca uwagi. Choć oczywiście bardziej bym wolał coś w stylu soundtracków do filmów z Sherlockiem Holmesem według Guya Ritchiego. Nawet myślałem, czy nie włączyć sobie tego ze Spotify i przy tym grać, ale jednak mogłoby to zaburzyć immersję. Także muzyka z Syndicate spełnia swoje zadanie i nic ponad to.

Z drugiej strony jeśli lubicie słuchać angielskich akcentów, to ta gra jest naprawdę studnią bez dna. Mamy angielszczyznę wyższych sfer, gdy spotykamy się z bardziej znaczącymi postaciami, ale też uliczny cockney, którym posługują się członkowie gangów. Jacob i Evie też mają bardzo przyjemne dla ucha głosy, z czego od razu słychać które z nich jest bardziej wyrafinowane w swoich działaniach.

Czy dotarliśmy do „ściany”?

Podsumowanie piszę w sumie tuż po wstępie. To z tego prostego powodu, że mimo spędzonych dwudziestu kilku godzin z grą czuję się nią zmęczony. To chyba najwłaściwsze określenie. Wspomniałem na samym początku o konwencji. I tak mamy oczywiście strój assassyna, ostrza, linkę, skaczemy z budynków do wozów pełnych liści (dobrze, że to chyba jesień). Niby fajnie, niby jak w poprzednich częściach, a coraz bardziej mam wrażenie, że to wszystko jest umowne. Nawet skradanie się, walka, uciekanie przed pościgiem… Jeśli gracie w gry z serii AC od kilku edycji, to doskonale wiecie co musicie zrobić, żeby zgubić pościg, zresztą adwersarze mają poziom inteligencji na poziomie lemingów. Nie będzie to trudne.

To trochę moim zdaniem zabija przyjemność z grania i trzymam kciuki za to, że Ubisoft jednak trochę odświeży rozgrywkę z kolejną częścią. Bo o ile do Black Flag starano się wdrażać nowości (statki!), to między Unity, a Syndicate nie czuję takiej wyraźnej różnicy. Powiem więcej, że nawet Unity miało parę elementów, które wprowadzało urozmaicenie. Wędrując po Londynie z kolei robimy to samo, wciąż i wciąż. Schematycznie, niczym Anglicy, którzy o 17:00 muszą napić się herbaty.

Zatem ocena końcowa z mojej strony nie może być inna niż 7/10, jeśli jesteście fanami serii. Oczko niżej dla tych, którzy Ezio mylą z Enzo.

7-10 dla fanów